W czasie działalności w lubańskiej telewizji spotkałem ciekawe środowisko z ogólniaka. Była to grupa fanów ostrej odmiany rocka: Maciek „Misiek” Miskiewicz, Marcin „Johnny” Próchnicki, Alek „Binio” Binsztok (nb. syn mego przyjaciela z rockowych czasów, więc niedaleko jabłko od jabłoni…), Darek „Biker” Oleksyszyn, Daniel „Golem” Binkiewicz, Tomek „Leszek” Leszkowicz, Mirek Moch. A wśród nich moda na wegetarianizm. No, poza jednym, którego wychowywała babcia. Mógł „wegetarianić” do woli ale poza progiem domu. (Powszechnie wiadomo, jaka jest różnica między babcią a terrorystą. Z terrorystą można negocjować…)
Wychowany na klasyce rocka z lat 50., 60, i 70. akurat ich fascynacji zbytnio nie rozumiałem. Ale historia lubi zataczać koła. Moi rodzice mieli podobne problemy ze mną, w kółko słuchającym Billa Halley’a, Presley’a, Beatelsów, Rolling Stones’ów czy Niemena…
Nowych znajomych (i decydentów lokalnej TV) namówiłem do uruchomienia comiesięcznego programu „Rockowe Studio S”. Chłopcy przynosili zarys scenariusza i kilka nagrań ściągniętych np. z MTV. Trzeba tu nadmienić, że były to jeszcze w Polsce czasy sprzed uregulowań w zakresie praw autorskich, więc żeśmy trochę „piratowali”.
Z początku chłopcy byli w studio trochę sztywni. Stawałem więc za kamerą i co jakiś czas… rzucałem w nich miękkimi przedmiotami (pluszakami, poduszkami, drobnymi fragmentami garderoby, kawałkami tkanin itp.) To rozładowywało napięcie i uatrakcyjniało program. Rozmowy w studiu przerywane były krótkimi omówieniami hardcore’owych zespołów i videoklipami.
Do tej formuły dodawaliśmy nagrane wcześniej w pustym amfiteatrze rozmowy o życiu i problemach młodego pokolenia. Ten cykl nazwaliśmy „Świat według młodzieży”.
Podczas naszych spotkań ciągle słyszałem narzekania na brak w Lubaniu koncertów hardcorowych. W końcu zaproponowałem: „To zróbcie sobie koncert sami!” Zdziwienie. To mnie ruszyło. Z pomocą burmistrza Zielińskiego w domu kultury załatwiłem salę. Wg przygotowanej listy zaczęliśmy szukać zespołów. Lidera lubańskiej „Solidarności” śp. Staszka Kostkę (starszego ode mnie o 20 lat, nie mającego pojęcia o rocku!) zbajerowałem do udostępnienia lokalu „S” przy pl. Strażackim i telefonu. Po kilku kontaktach okazało się, że honoraria polskich zespołów były dla nas zabójcze. Zero szans. Moich podopiecznych dopadła depresja. Radziłem nie tracić nadziei. Patrzyli na mnie jak na wariata. Kilka dni później dostałem cynk: warto odwiedzić zgorzeleckiego animatora rocka, Mirka „Makena” Dzięciołowskiego. Facet absolutnie zakręcony jeśli chodzi o ostrą odmianę rocka. Mimo przepaści wiekowej i gustowo-muzycznej z miejsca dogadaliśmy się. Maken od kilku lat organizował w zgorzeleckim MDK-u hardcorowe koncerty. Akurat w jego instytucji było jakieś zamieszanie organizacyjne, sala była nieczynna i mój rozmówca bezinteresownie odstąpił nam wcześniej zaklepane… trzy zagraniczne grupy: „Yuppicide” z Nowego Jorku, „Kriticka sytuace” z czeskiej Pragi oraz trio „Kill The Thrill” z Marsylii. Cena za całość – jedna dziesiątą kwoty, która powtarzała się w rozmowach z zawodowymi polskimi grupami. Kilka razy upewniałem się, czym się nie przesłyszał.
Błyskawicznie ustaliliśmy szczegóły. Transport kolumn i wzmacniaczy – Żuk z mojego zakładu z zaprzyjaźnionym kierowcą. Nocleg – wszak od lat przyjaźnię się z Andrzejem Raabem, wówczas kierownikiem internatu Technikum Ekonomicznego (cena przystępna, w te akurat dni nie miał lokatorów). Wyżywienie (oczywiście, wegetariańskie) – zakup surowców za zrzutkę. Obsługa kuchni - dziewczyny członków Rockowego Studia S.
Powstał niespodziewany problem. Na tego typu koncertach jest zwyczaj, iż przed sceną młodzież skacze, obija się nawzajem. Jak mi wytłumaczono, nazywa się to „pogowaniem”. W lubańskim domu kultury podłoga sali widowiskowej była pokryta łatwopalną wykładziną. Istniało ryzyko, że nie upilnujemy, by ktoś z tańczących nie palił. Byle niedopałek mógł spowodować nieszczęście. W tej sprawie pani dyrektor była nieprzejednana. Wymyśliłem, aby tę część podłogi wyłożyć jakąś grubą, trudnopalną materią. W tym czasie w moim kamieniołomie stacjonowała kolumna wielkich ciężarówek z Łodzi. Woziły kruszywo do Niemiec. Były wyposażone w wielkie plandeki. A że brygadzista kierowców, Andrzej, też wychował się na Rolling Stones’ach…
Plakaty - to proste. Ktoś z kolegów moich młodych przyjaciół miał talenta plastyczne i przyniósł projekt. Powieliliśmy go na ksero w MKK „Solidarność”. Poszły „wici” przez rockowe środowisko. Ktoś umieścił wiadomość w ogólnopolskiej telegazecie.
Można było się spodziewać przyjazdu różnych rockowych podkultur. Nie znałem niuansów, kto kogo lubi a kto kogo nie bardzo. Obawiałem się niebezpiecznych incydentów.
Zgłosił się do mnie Waldemar Bartolewski z lubańskiej policji z planem „zabezpieczenia” koncertu. Poinformował, że takie imprezy zaliczane są do wydarzeń o podwyższonym ryzyku. I że na sali z policji będzie tylko on (po cywilnemu) a odwody zostaną w pogotowiu w oddaleniu od domu kultury, na ul. Górnej.
W dniu koncertu, we wtorek 5 maja 1992 roku od rana w naszym mieście było widać nadciągających przyjezdnych. Wyróżniali się ubiorem, fryzurami i zachowaniem. Słowem: kolorowe ptaki. Obserwując tego dnia lubańskie ulice z łezką w oku przypominałem sobie podobny wygląd miasta podczas Muzycznych Campingów w latach 1979 i 1980.
Ale nie było czasu na sentymenty. O 11.00 z Wojtkiem Wojewodą z kamieniołomów zakładowym Żukiem zrobiliśmy „lewy kurs” do Zgorzelca po sprzęt nagłaśniający („piece” i kolumny głośnikowe). Zwieźliśmy majdan do domu kultury. Walor lubańskiego obiektu (prócz znakomitej akustyki) polega i na tym, iż na scenę można wjechać samochodem wprost z dziedzińca. Pomysłowe i poręczne.
Od strony organizacyjnej wszystko mieliśmy załatwione. Pozostało czekać na gwiazdy wieczoru. Zespoły kolejno docierały do Lubania swoimi busami. Obiad zjedliśmy w internacie. Spartańskie warunki bardzo gościom odpowiadały. Okazało się, iż Amerykanie odbywali w Europie następujące tournee: Paryż, Berlin, Praga, Kraków i… Lubań. A co?!
Po obiedzie ruszyliśmy do domu kultury. Zakończyliśmy montaż sprzętu. Ostatnia próba.
Ja miałem swoją premię: usiadłem w głębi nieoświetlonej sali… To dla mnie zawsze było zgoła mistyczne przeżycie. Ciemna sala, migają tylko lampki kontrolne na wzmacniaczach, głośniki „mruczą”. Zza kulis wyłaniali się muzycy. Pierwsze surowe akordy. Tremola perkusji. Gitarowe riffy (co ciekawe, mimo hardcore’u ze wzruszeniem słucham kilku riffów z „moich czasów”). Wymieniane półgłosem uwagi między muzykami a siedzącym za pulpitem mikserskim w głębi sali akustykiem.
Tak się złożyło, że tego dnia w kawiarence domu kultury odbywała się sesja Rady Miejskiej. W przerwie do sali zajrzało kilku zaciekawionych radnych. Ale jakoś nikt z nich nie „pracował na rockowej fali”… Może to i dobrze. Każdy powinien robić to, co lubi.
Wreszcie wybiła 18-ta, godzina „zero”. Usiadłem na balkonie obok policjanta.
Konferansjerkę prowadził Maken. Fachura. Witając fanów rocka, i on, i przedstawiciel „Rockowego Studia S” m.in. skierowali kilka miłych słów pod moim adresem (pamiętam: „pomoc totalna!”). Przez moment znowu miałem 20 lat…
Zaczęła się MUZYKA. Której nie mam kwalifikacji opisywać. Powiedzmy – było bardzo głośno. Część koncertu zarejestrowało Studio S.
Przed sceną „pogo”. Były dwa momenty naprawdę gorące. We wzajemnym odbijania się o siebie ktoś tam na siebie pechowo trafił. I zaczęły się niebezpieczne przepychanki. Za każdym razem ciarki chodziły mi po krzyżu. Siedzący obok policjant, pan Bartolewski, gorączkowo szeptał: „Panie Zdzisławie, musimy interweniować!” Nie wierząc w to co mówię błagałem: „Pięć minut!”
„Musimy! Naprawdę!” – słyszałem kilka razy.
Za pierwszym razem sytuację rozładowali Maken i lider „Yuppicide”. Za drugim – niespodzianka. Konferansjer nic nie wskórał. Czuliśmy, iż zadyma stawała się nieunikniona. Policjant szeptał mi do ucha swoją mantrę. Raptem na scenę wtargnął jakiś lubański… menel (przepraszam go za to określenie, ale był to ktoś właśnie taki). Grubo starszy od średniej na widowni. W stanie, nazwijmy rzecz po imieniu, „po wczorajszym”. Dorwał się do wolnego mikrofonu. Zamurowało mnie. A i policjant zamienił się w słup soli. A gościu przemówił mniej więcej w taki sposób: „Dzieciaki, tak się dobrze bawicie. Po co to psuć? Podajcie sobie ręce na zgodę!” Zrobił to tak naiwnie, nieporadnie i naturalnie, że… z miejsca rozbawił publiczność. I momentalnie rozładował napięcie. Wrogie grupy rozpłynęły się w tłumie. Koncert ruszył dalej.
Z policjantem patrzyliśmy na siebie osłupiali. Zaiste, wielka jest siła rocka! Reszta koncertu przebiegła bez zakłóceń.
W połowie koncertu dostałem niepokojącą wiadomość, że z Leśnej przyjechała liczna rozrabiacka grupa. Z zamiarem rozgonienia koncertu. (Policjantowi o tym nawet się nie zająknąłem.) Podszedłem do nich i coś zagadałem. Byli najeżeni. Co miałem zrobić? Po prostu… wręczyłem im wydrukowane przez Tadka Dumę plakietki „SECURITY”. Zaskoczyłem ich. Ale odznaki przyjęli. Poczuli się dowartościowani. I spisywali się znakomicie! Gdy któregoś podczas koncertu mijałem, nieodmiennie słyszałem: „Szefie, wszystko OK!” I kto powie, że nie ma cudów na tym świecie?
Po wszystkim poszedłem za scenę. Amerykańscy, francuscy i czescy muzycy byli zachwyceni graniem w Lubaniu.
Szczęśliwi wróciliśmy do internatu. Na stołach czekała na nas wystawna wegetariańska kolacja i dumne ze swego dzieła dziewczyny moich młodych przyjaciół.
Widziałem, że muzycy byli ciekawi mojej obecności. Chyba z racji przepaści wiekowej. Moi „wspólnicy” coś im tam cicho tłumaczyli. Chyba nie wypadłem najgorzej, bo mnie wyściskali.
Jak już to rozpętałem, musiałem wszystkiego dopilnować do końca. Zanocowaliśmy więc (z nieocenionym przyjacielem, gospodarzem internatu, Andrzejem Raabem) na fotelach w biurze internatu. Mielismy nosa, bowiem przed północą do internatu próbowała się dostać podpita grupa fanów z Leśnej. Chcieli koniecznie zobaczyć się z muzykami. Nie dopuściliśmy do tego. Na szczęście obeszło się bez interwencji policji.
Rano, po śniadaniu, muzycy rozpełźli się po mieście. Przed obiadem jakoś pozłazili się z powrotem, popakowali i rozjechali. Ja – ciągle na posterunku.
I wreszcie do domu!
Następnego dnia, też z Wojtkiem Wojewodą, też „lewym kursem”, odwieźliśmy sprzęt do Zgorzelca. Maken był pod wrażeniem wydarzenia.
W sumie impreza kosztowała mnie cztery dni urlopu wypoczynkowego (!). No i do tego interesu dopłaciłem kilka groszy z własnej kieszeni. Do tych kosztów doliczyć należy nieobecność na przypadających poprzedniego dnia urodzinach mojego starszego syna. Cóż, miłość do rocka wymaga ofiar.
Poszedłem też na komendę policji (dobrowolnie, a nie jak w czasach stano-wojennych!) podziękować lubańskim glinom za profesjonalizm.
Więc koncert był! Udowodniłem młodym kolegom, że jak się chce, to można. Oczywiście, takimi sprawami powinien – z definicji – zajmować się dom kultury. Ale, jak twierdziłem (i twierdzę), gdy instytucje są jakie są, staje się przed wyborem. Można – oczywiście - narzekać. Ale i można (trzeba!) „brać sprawy we własne ręce”. Na tym polega demokracja, na tym polega korzystanie z wolności, tak buduje się społeczeństwo obywatelskie.
Co na to „moja” paczka? Koncertem byli zachwyceni. Puchli z dumy, że wzięli w tym udział. Ale na mój apel „Więc róbcie!” usłyszałem: „No tak. Ale nie wiedzieliśmy, że to wymaga aż tyle roboty!”
Tłumaczyłem, że w życiu wszystko kosztuje. Ale przecież jaka frajda! Cóż, nie przekonałem. Nie zajęli się kolejnym koncertem.
Po jakimś czasie z grupy wykluł się ich własny hardcore’owy zespół. Wokalistą był „Misiek”. Wobec nalegań sprowadziłem trochę wzmacniaczy („pieców”) i kolumn głośnikowych (ten sam zakładowy Żuk) z zaprzyjaźnionego domu kultury w Zarębie. Namówiłem dyrektora szkoły muzycznej na udostępnienie sali koncertowej (akustyka!). Z Jurkiem Sławińskim, na dwie kamery, zarejestrowaliśmy ten dla mnie dość dziki koncert. Jest gdzieś w archiwach Studia S.
W Rockowe Studio S bawiliśmy się chyba jeszcze rok. Dla chłopaków nadszedł okres matur. Potem studia. Paczka porozjeżdżała się po Polsce i świecie. Wiem, że chłopcy wyszli na ludzi. Fajnie. Myślę, że w dużej mierze dzięki TEJ muzyce.
Z kolei Maken prowadzi w stolicy wziętą agencję koncertową (w sierpniu robił festiwal reggae w Ostródzie).
Okazuje się, że „nasze” zespoły porobiły kariery i grają do dzisiaj. „Yuppicide” stali się w swoim gatunku grupą kultową. Maciek napisał, iż parę lat temu był na ich koncercie w Niemczech. A onegdaj, dla magazynu THRASH'EM ALL, zrobił wywiad z „Kill The Thrill”. Rozmawiał z basistką. Znakomicie pamiętała tamten koncert. Bo to była największa sala w jakiej grali w tamtych czasach. I fajnie wspomina Lubań. Miłe.
Ostatnio spotkałem Marcina. Miło żeśmy powspominali czasy Rockowego Studia S i koncert. A nawiasem mówiąc, okazał się być synem mojej dobrej znajomej, Ireny, niezwykle zasłużonej w latach 1980/81, w stanie wojennym i na początku lat 90. działaczki „Solidarności” z Olszyny.
Zdzisław Bykowski
Z dnia: 2012-09-12, Przypisany do: Nr 17(448)