Na początku był komitet
Z zapartym tchem śledziłem obrady Okrągłego Stołu. To, że wśród wielu znajomych obserwowałem oznaki obojętności czy lekceważenia, nie gasiło mojej fascynacji przebiegiem negocjacji w Warszawie. Może to swoiste przywyknięcie po doświadczeniach z początku stanu wojennego czy okresu drugiej połowy lat osiemdziesiątych, gdy Związek praktycznie wegetował, a w Lubaniu i okolicy „święty ogień” podtrzymywało dosłownie kilka osób (…)
Na którymś z pierwszych spotkań dokonaliśmy wyboru władz Komitetu Obywatelskiego. Naturalnym kandydatem wydawał się Stach Kostka, lider lubańskiej „Solidarności. Odmówił. Padły kolejne kandydatury osób, które w stanie wojennym i po nim znalazły się w czołówce miejscowej „Solidarności”. Ci także nie zgodzili się kandydować. Pat. W końcu „pod topór” zgodził się położyć głowę Andrzej Herman, ale pod kategorycznym warunkiem, że do Prezydium wejdą osoby wcześniej zgłoszone. Wobec takiego ultimatum Stach Kostka jr., Marian Witczak, Edward Jarema i Zdzisław Bykowski zgodzili się wesprzeć go także formalnie (…)
Napisaliśmy deklarację o zawiązaniu się Komitetu i złożyliśmy w miejscowych urzędach miasta i gminy:
Lubań, 18.04.1989 r.
Prezydium Miejskiej (Gminnej) Rady Narodowej
w Lubaniu
Niniejszym zgłaszamy zawiązanie się Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Lubaniu.
Za swoje zadanie uznajemy promowanie kandydatów na senatorów i posłów, delegowanie członków do komisji wyborczych, prowadzenie kampanii wyborczej w wyborach 4 czerwca 1989 r.
Komitet grupuje środowiska solidarnościowo-opozycyjne naszego miasta i gminy. Zgodnie z ustaleniami Okrągłego Stołu oczekujemy proporcjonalnego udziału w pracach komisji wyborczych i umożliwienia przeprowadzenia kampanii wyborczej.
Korespondencję we wszelkich sprawach związanych z wyborami i naszego w nich udziału prosimy kierować na adres:
Zdzisław Bykowski, Lubań, ul. Mieszka
Nastąpiło pierwsze, trudne dla obu stron, spotkanie w Urzędzie Miasta w sprawach techniczno-organizacyjnych. Witając się ze mną jeden z lubańskich partyjnych prominentów stwierdził: „Domyślam się, że pan Bykowski?” Przez chwilę miałem pokusę, by odpowiedzieć: „Zna pan moją twarz z SB-ckich materiałów?” Ale ugryzłem się w język. Mimo początkowego napięcia, spotkanie upłynęło w rzeczowej, bezkonfliktowej atmosferze. Szybko ustaliliśmy szczegóły techniczne (parytet miejsc w komisjach wyborczych, sprawę mężów zaufania, sposób komunikowania się). Z pewnym rozbawieniem obserwowałem, jak prawie wszyscy z „tamtej strony” wydają się być zaskoczeni, że maja przed sobą normalnych ludzi, a nie malowane przez PRL-owską propagandę potwory. Wyrazem tego był choćby wniosek przedstawicielki Stronnictwa Demokratycznego (satelickiej przybudówki PZPR): „Tak tu nam się dobrze rozmawia, więc może stwórzmy… jeden komitet wyborczy!” Nawet przedstawiciele PZPR byli tą propozycja rozbawieni.
Czas wyłaniania
Nadszedł moment wyłaniania kandydatów do Sejmu i Senatu. Nasza, zachodnia część województwa po stronie pozarządowej dysponowała dwoma miejscami w Sejmie. Wschodnia, z Jelenią Górą - jednym. A całe województwo mogło w wolnych wyborach wybrać dwóch senatorów. Andrzej Piesiak, już Przewodniczący reaktywowanego regionu „Solidarności”, zpytał mnie, co sądzę o jego ewentualnej kandydaturze do Senatu. Andrzeja poznałem przed stanem wojennym, gdy był szefem naszego regionu. Miałem szczęście zaprzyjaźnić się z nim w kryminale. Współkierowaliśmy życiem obozowym. M.in. współtworzyliśmy słynny obozowy zespół wokalno-muzyczny „Los Kabarinos”. W obozach internowani z wielu regionów zazdrościli nam takiego przewodniczącego. W latach 80. szefował jeleniogórskiej, podziemnej „Solidarności”. Byliśmy razem w Tajnej Regionalnej Komisji. Nasze rodziny przyjaźniły się. Podpisałem się więc oburącz pod tą kandydaturą. Piesiak zaproponował, aby drugie miejsce senatorskie „odstąpić” prof. Jerzemu Regulskiemu z Warszawy, członkowi Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, światowej sławy specjaliście w dziedzinie samorządu terytorialnego. Jak trafna to była kandydatura, pokazał rok następny, reforma samorządowa. Prof. Regulski był jednym z jej głównych autorów. W sali lubańskiego ZNTK odbyły się prawybory kandydatów do Sejmu z naszego okręgu wyborczego. Przyjechali delegaci z Bolesławca i Zgorzelca. Jako jedna z pierwszych padła moja kandydatura (założyłbym się, że autorem wniosku był kochany Staszek Kostka). Ogólne, autentyczne zaskoczenie, gdy zdecydowanie odmówiłem. Tak samo z Witczakiem. Nie ma chętnych? Ktoś zgłosił Walentego Krzyśka, przed stanem wojennym przewodniczącego „Solidarności” w ZEHS, internowanego, w latach 80. członka Miejskiej Tajnej Komisji „S”. Wyraził zgodę. I na tym lubańska lista została zamknięta.
Bolesławiec zgłosił Jana Kisiliczyka (działał w tamtejszym duszpasterstwie, w lubańskim KIK-u „uczył się” tego „fachu”, zaopatrywał się u nas w bibułę). Zgorzelec zaproponował Zbigniewa Bobaka (w latach 60. wyrzucony z partii i dyrektorowania w Technikum Górniczym za akceptację pomysłu uczniów nadania szkole imienia Johna Kennedy’ego, w 1980 r. w „Solidarności”, delegat na historyczny I Krajowy Zjazd Delegatów związku, internowany). W wyniku głosowania przedstawiciele Bolesławca i Zgorzelca zostali kandydatami do kontraktowego Sejmu z naszej części województwa (…)
Pospolite ruszenie
Przez dwie niedziele i cały tydzień zbieraliśmy podpisy na listach poparcia przy rozstawionych w okolicy świątyń i na ulicach stolikach. Tłumy. W salce katechetycznej z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz bardziej gorąca. Należy pamiętać, że nie mieliśmy czasu ani pieniędzy. Liczyć mogliśmy tylko na bezinteresowny zapał członków i sympatyków „Solidarności. Podstawowym narzędziem naszej działalności były akcje plakatowe i ulotkowe. Bez skrupułów sięgnąłem po znajomych w jakikolwiek sposób związanych ze „sztukami plastycznymi”. W przypadku Konrada Smolarczyka sprawa jest oczywista. Działał jeszcze w pierwszej „Solidarności”, a swoim talentem służył nam w działalności KIK-owskiej. Janka Marcinka, plastyka w moim zakładzie (prywatnie - znakomitego malarza) miałem „pod ręką”. Wytrawnego lubańskiego drukarza, Tadka Dumy, nie musiałem wcale namawiać. W stanie wojennym prowadził mały zakład pieczątkarski. Co tydzień miał kontrole, które liczyły mu wszystkie czcionki. Mimo trojga małych dzieci i utrzymywania rodziny nie wahał się pomagać przy mojej konspiracyjnej „małej poligrafii”. Z Tadkiem pojechaliśmy do Nawojowa Łużyckiego, do Zbyszka Hulackiego, znakomitego specjalisty w dziedzinie sitodruku. Bez chwili zastanowienia odstąpił ostatnie zapasy tkaniny do sitodruku i postawił się do naszej dyspozycji. Dwaj Jurkowie mieszkali w jednej kamienicy, ale od dłuższego czasu miedzy nimi „iskrzyło”. Wspólni znajomi nie dawali mi szans u żadnego. Jeden na początku stanu wojennego był siłą wcielony do… ROMO (Robotnicze Odwody Milicji Obywatelskiej), więc „wiadomo”… Zaskoczony moją propozycją współpracy, i jakoś wzruszony okazanym zaufaniem oraz brakiem małostkowości, zgodził się z nieukrywaną wdzięcznością. O drugim mówiono, że jest już wyrachowanym biznesmenem i wykluczone, by zrobił cokolwiek bezinteresownie. Mój „czar, urok, wdzięk, bezpretensjonalność” (czytaj: bezczelność) spowodowały, że i jego „miałem” bez problemów. Oczywiście, z każdym z Jurków rozmawiałem osobno i nie wspominałem o rozmowach z sąsiadem. Jeden z nich był znakomitym liternikiem, drugi – mistrzem w innych specjalnościach plastycznych. W końcu doprowadziłem do tego, że namalowali kilka solidarnościowych plansz… wspólnie, nie zdając sobie z tego sprawy. Odpowiednia logistyka może zdziałać cuda… Jakoś skojarzyłem ten dziwny zespół i w wynajętej jakimś cudem sali przy ul. Łącznej machina ruszyła. Codziennie meldowało się u mnie kilkunastu wyjątkowo zaangażowanych, wspaniałych ludzi z pędzlami i wiaderkami z klejem. Bywało, iż budującą serdecznością sprzeczali się co do rejonizacji plakatowania miasta. Gdy czasami brakowało plakatów, musiałem pokornie przed nimi się tłumaczyć. Co kilka dni ktoś z nas jeździł do Jeleniej Góry po kolejne partie materiałów wyborczych. Najpopularniejsze były te z kandydatami i Lechem Wałęsą. Z początku improwizacja, w jakiś niepojęty sposób zamieniła się w niezwykle sprawnie działającą strukturę. Fundamentalna w tym była zasługa Mariana Witczaka, wówczas matematyka lubańskiego ogólniaka, szefa nauczycielskiej „Solidarności” od 1980 r. i poznańskiej „pyry” w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu. Jego zasługą było, że machina działała, jak szwajcarski zegarek. Nawet mnie zmusił do systematyczności i odpowiedzialności. Zresztą - o jego racjonalności, zdyscyplinowaniu i wymaganiach wobec otoczenia byli uczniowie prof. Witczaka do dziś snują budzące grozę opowieści… Dzielnie go wspierał kolejny matematyk lubańskiego ogólniaka, Edek Jarema. Stach Kostka, chemik (w środowisku, dla odróżnienia od naszego lidera, zwany „małym Stachem”) skrupulatnie zajmował się skromnymi finansami. Ciężar kontaktów zewnętrznych wziął na siebie Andrzej Herman, Przewodniczący Komitetu. Kierowaniem kampanią wyborczą nie zajmowało się tylko Prezydium Komitetu Obywatelskiego. Była to kilkunastoosobowa grupa osób, która w jakiś naturalny sposób przyjęła na siebie dziedziny, w których czuła się najlepiej. Wymienić tu należy przede wszystkim Andrzeja Raaba, dr Reginę Lityńską, Walka Krzyśka, Konrada Smolarczyka, Andrzeja Furtaka, Stacha (Zbyszka) Warzycha, Heńka Cerkanowicza, Mietka Iwanowa czy Mietka Bednarka.
(oprac. RF, fot. Wiesław Schabowski)
Więcej wspomnień znajdziesz w drukowanym wydaniu Ziemi Lubańskiej
Z dnia: 2014-06-05, Przypisany do: Nr 11(490)