Tutaj, u pani Bronisławy spotyka się cała liczna rodzina by wspólnie świętować, przy okazji wspominając przeżycia, których nie można jej zazdrościć.
Pani Bronisława nie miała łatwego dzieciństwa. Urodziła się 10 maja 1930 roku w Bartoszówce, pow. Czortków, woj. Tarnopol - na obecnej Ukrainie. Jednak w jej dokumentach widnieje inna data urodzenia, mianowicie rok 1932. Wynika to z faktu, że gdy trafiła na Syberię jej mama podała zaniżony wiek swojej córeczki, aby uchronić ją od ciężkiej pracy, ponieważ zmuszano do niej już dziesięcioletnie dzieci. Dziś pani Bronisława dziękuje Bogu za to, że tamte czasy już minęły.
- W roku 1939 gdy zaczęła się wojna zajęli nasze tereny Rosjanie – wspomina. - Ukraińcy znęcali się nad Polakami, bili i mordowali. W 1940 roku 10 lutego rano, ledwie świt, usłyszeliśmy walenie do drzwi. Ojciec otworzył. Wtargnęło trzech uzbrojonych mężczyzn z krzykiem „pod ścianę!”. Zrewidowali naszych mężczyzn, a było dwóch wujków, ojciec i dziadek i kazali zbierać się w ciągu pół godziny. Załadowaliśmy się na sanie, które już czekały. Zawieźli nas na stację kolejową i wsadzili do wagonu towarowego, w którym było 15 rodzin. Był krzyk i płacz dzieci - głodnych i zmarzniętych. Na środku wagonu stał żelazny piecyk, w którym gotowaliśmy strawę tylko wtedy, gdy dostaliśmy wodę. W kącie była przybita deska z wyciętą okrągłą dziurą. Ten kąt służył jako ubikacja. Pod koniec marca dojechaliśmy do stacji Mendelewo i była przesiadka na samochody ciężarowe, potem na sanie. Wreszcie dojechaliśmy do posiołka w głębokiej tajdze, gdzie byli dawni zesłańcy - Białorusini i Polacy bez żadnych dokumentów. Nie wolno nam się było z nimi kontaktować, byliśmy pod ścisłą kontrolą komendanta - kontynuuje wspomnienia pani Bronisława. - Jesienią 1940 roku przewieźli nas do Sosnówki, tam już było większe osiedle Polaków. Mieszkaliśmy w domkach dwurodzinnych. Było tam po jednej izbie i malutkiej sience. W każdej izbie mieszkało po dwie rodziny - 9 osób. Rodzice pracowali przy wyrębie lasu, chodziłam z nimi i ściągałam gałęzie z rówieśnikami. W zimie poszłam do szkoły, gdzie było dożywianie. Po lekcjach mieliśmy dyżury, zostawaliśmy obierać ziemniaki, a że z głodu jedliśmy surowe, więcej do tej pracy nas nie brali. Po umowie Sikorskiego (premier rządu emigracyjnego – dop. red.) mieliśmy trochę więcej swobody. Moi rodzice postanowili uciekać z tajgi do miasta Kudymkar. Wyruszyło nas dwie rodziny. Mieliśmy przed sobą 200 km piechotą. Na saneczkach był cały majątek - pościel, trochę sucharów i obowiązkowo siekiera. Po drodze żebraliśmy i pozjadaliśmy wszystko znalezione po drodze, wodę mieliśmy ze śniegu. Uciekaliśmy w zimie, bo bagna były zamarznięte. Szliśmy prawie miesiąc. Byliśmy wycieńczeni z przemęczenia i głodu, jedna osoba zmarła. W 1943 roku w maju ojca wzięli do wojska polskiego a nas z Kudymkara przewieźli na stepy Saratowskie, gdzie nie było wody i opału. Kosiłam burzan, zbierałam krowie łajno i robiłam z nich tak zwane „kizy” na opał. Tam pracowałam na brygadzie z dala od domu. W czerwcu 1946 roku wróciliśmy z rodziną do Polski z malarią i gruźlicą. Osiedliłam się w Platerówce, bo mój ojciec był w batalionie, który zatrzymał się właśnie tutaj. W 1948 roku ukończyłam szkołę podstawową w Batowicach, pracując jednocześnie na gospodarstwie z rodzicami. W międzyczasie wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci i nadal pracowałam na gospodarstwie. W roku 1972 we wrześniu zatrudniłam się w Lubańskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego i pracowałam tam do grudnia 1979 roku. Następnie podjęłam pracę w Zakładach Odzieżowych „Confex” w Jeleniej Górze, potem jako szwaczka w fabryce tkanin „Fatma” w Pobiednej i ostatecznie jako sprzątaczka w szkole podstawowej w Platerówce.
To tylko niektóre ze wspomnień pani Bronisławy, gdyż z wszystkich jej przeżyć można by było napisać książkę. Jednak przy okazji Wielkanocy pani Bronisława wspomina jeszcze święta przeżyte zaraz po przyjeździe na Syberię.
- Ta Wielkanoc była szczególnie pamiętna - mówi. - Mieliśmy bowiem tylko chleb i kaszę jęczmienną a po wodę trzeba było chodzić bardzo daleko. Pewna kobieta wywieziona tam po I wojnie światowej dała nam ukradkiem dwa jajka, tak żeby żaden komendant nie widział, że kontaktujemy się ze sobą. A było nas w domu sześcioro...
Teraz pani Bronisława jest szczęśliwa, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. Jednak - jak sama przyznaje - dziś święta tak jej nie cieszą, bo dopadła ją już starość. Ale mimo to zawsze z utęsknieniem czeka na przyjazd swoich wnuków i prawnuków. Święta są zawsze przygotowywane u pani Broni w domu. Atmosfera jest zawsze bardzo rodzinna a ona sama cieszy się, że jej potomkowie nie muszą ich obchodzić tylko o chlebie i kaszy. Cała familia zjeżdża się, aby wspólnie ucztować, a z roku na rok przybywa jej członków, z czego babcia Bronia jest bardzo dumna.
Z dnia: 2013-03-27, Przypisany do: Nr 6(461)