Teresa jest Polką, Peter Niemcem. Pobrali się i przez długi czas mieszkali w ojczyźnie Petera. W 2006 roku postanowili jednak osiedlić się w Polsce, wybierając na swój azyl malownicze Karłowice.
O wyborze tego miejsca zadecydował przypadek. Pani Teresa Lis z pochodzenia jest lubanianką a jednak nigdy wcześniej tego jeziora i okolic nie widziała. Dopiero wspólna z mężem w tereny wycieczka zaowocowała decyzją o osiedleniu się właśnie tutaj. Oboje byli urzeczeni widokiem, który rozciągał się przed nimi, gdy zatrzymali się na chwilę by obejrzeć jezioro. Wybrali miejsce z dostępem do niego, by tu budować swój dom.
- Mąż zostawił swoja ojczyznę by osiąść w mojej – mówi z rozczuleniem Teresa Lis. – Mieliśmy marzenia o spokojnej starości w malowniczym otoczeniu. I cóż się okazało? Nasze miraże o spokoju okazały się wielkim rozczarowaniem. Wprawdzie dość szybko udało nam się wybudować piękny dom, ale i tak nie możemy się nim cieszyć z powodu ksenofobii, o którą nigdy wcześniej nie posądzałam rodaków.
Pani Teresa na początku lat siedemdziesiątych wyemigrowała najpierw do Niemiec Wschodnich, później Zachodnich. Żyła wśród tamtejszego społeczeństwa i nigdy – jak mówi – nie doznała takich upokorzeń jak jej mąż i ona ze strony Polaków. Nierzadko zdarza się, że dzieci, młodzież, czy wędkarze rzucają pod adresem pana Petera wyzwiska typu “wynocha do siebie ty stary szwabie”, czy demonstrując przed nim znane hitlerowskie pozdrowienie urządzają sobie z niego kpiny. Pani Teresie rzucają w oczy, że pieniędzy dorobiła się w burdelu. Zdarzają się też telefony z groźbami a stosunkowo niedawno doszło nawet do incydentu, w wyniku którego pan Lis doznał obrażeń głowy. To sąsiad – również Niemiec - dopuścił się aktu przemocy wobec niego, choć tłumaczy, że była to tylko obrona przed psem, którym podobno został poszczuty. Źródłem wszystkich problemów i nienawiści – jak sądzą państwo Lis – jest właśnie ten człowiek, którego posesja nie ma dostępu do jeziora, w przeciwieństwie do ich domostwa. Twierdzą, że robi on wszystko aby się stąd wynieśli a wówczas on zostałby właścicielem większego obszaru sięgającego aż do zbiornika wody. W sukurs przychodzą mu wędkarze, którzy teren państwa Lis upatrzyli sobie jako miejsce na wędkowanie, nie bacząc na to, że jest to teren prywatny. Twierdzą, że od dwudziestu lat tutaj łowią, więc nie mają zamiaru przestać.
- Gdyby tylko na wędkowaniu się kończyło, to jeszcze pół biedy, ale ci panowie miejsce to zwyczajnie dewastują – skarżą się właściciele. – Naszą posesję dla swoich uciech upatrzyła sobie również okoliczna i przyjezdna młodzież. Urządzają sobie tam różne zabawy, po których można znaleźć np. strzykawki. Wszędzie już interweniowaliśmy, i w urzędzie, i w elektrowni, i na policji. Wszystko okazało się bezskuteczne. A policjant wprost powiedział nam, że jak nie przestaniemy walczyć, to są obawy, że może nam się coś stać. A przecież my krzywdy nikomu nie robimy. Chcemy tylko spokoju i ochrony naszej własności.
Państwo Lis pomimo przeciwności poddać się nie mają zamiaru. Tym bardziej, że dzieci i wnuki przyjeżdżające z wizytą co jakiś czas są zafascynowane miejscem. Po naszej śmierci one to dostaną.
Zdaniem państwa Lis niektórzy wykorzystują całą tę sytuację politycznie. Ludzie władzy, którzy chcą wygrać coś dla siebie sugerują, że Niemcy anektują obecne nasze ziemie na swoje siedziby, w ten sposób pomału odzyskując swoje byłe tereny. Ponieważ w Polakach – szczególnie tutaj zamieszkujących - jest jakiś lęk przed utratą swoich domostw, są podatni na manipulacje takich ludzi. A przecież we wspólnej Europie granice są coraz bardziej umowne. Każdy może mieszkać gdzie chce. Trzeba tylko wzajemnej akceptacji. A to tak niewiele. Polakom stawia się w świecie jakieś zarzuty, mierząc wszystkich jedną miarką. My nienawidzimy wszystkich Niemców patrząc przez pryzmat jednostek. A tak naprawdę każdy człowiek jest inny. Peter Lis – choć jest Niemcem - od lat pomagał wielu ludziom w Polsce, bo jest dobrym człowiekiem. I to jest ważne. Oboje z żoną chcą żyć w zgodzie z sąsiadami, ale też we wzajemnym szacunku. Na szczęście ze strony niektórych Polaków zaznali dużo dobrego. W ich problemach bardzo im pomógł burmistrz Olszyny Leszek Leśko, także kuzyn pani Teresy Edward Dwilewicz i Łukasz Radec, dzięki któremu mają wodę w studni. Jak podkreśla małżeństwo, nie można mierzyć wszystkich tak samo. Oni są życzliwi i otwarci, ale też tego samego oczekują.
Z dnia: 2007-12-18, Przypisany do: Nr 24(335)