Czyn społeczny
Często podczas rozmów odbywających się w towarzystwie mieszanym wiekowo, temat schodzi na czasy PRL. A co ty właściwie z tego pamiętasz, że zabierasz głos – pytają się starsi młodszych. Ano, coś pamiętać można, nawet jeśli w chwili upadku komunizmu miało się lat dziewięć. Brak towaru w sklepach na przykład. Kartki na mięso w portfelu babci i mamy. Kolejki jako stały element życia. Szarość miasta, brzydotę i ubożyznę sklepowych witryn. Nieliczne i trudne do zdobycia smakołyki, Vibovit jako wydarzenie dnia. Radość rodziny z każdej zdobytej rzeczy. A potem wielkie bum! Reklamy, zalew towarów, hiperinflacja, dolary w kopercie, satyra polityczna i uczniowie podstawówki kłócący się na śmierć i życie, na kogo trzeba głosować. I nieustający twórczy ferment, pogoń za nowym i lepszym, lepiej się jadło, lepiej się wyglądało, lepiej się pachniało. To co było wcześniej, to całkowity obciach. PRL na jakiś czas skrył się za zasłoną zażenowanego milczenia, oczywiście nie tylko z powodu obciachowych rzeczy, dostrzegalnych nawet dla dziewięciolatków. „A weź przestań, to straszny PRL” tak się mówiło - zarówno wtedy, gdy rzecz była okrutnie brzydka, jak i wtedy, gdy jakiś pomysł kojarzył się z ponurą, niezdrową atmosferą tamtych czasów – pełną przymusu, manipulacji, nieograniczonej władzy partyjnych kacyków, mowy-trawy, pozorowanych działań. Nie jest to miejsce na jakieś całościowe rozliczenie z mrokami epoki ani podsumowania. Warto jednakże zwrócić uwagę na jeden aspekt – czasy malowania trawy na zielono i odgórnego, niejako przymusowego organizowania tego, co powinno iść od dołu i być dobrowolne, pozostawiły nam trwałe skazy w życiu społecznym. Komentarze „straszny PRL” można usłyszeć nie tylko na temat brzydko zaprojektowanych, czy niedbale wykonanych przedmiotów, ale na przykład na temat różnego rodzaju inicjatyw, które ludzie podejmują dla siebie samych i innych ludzi. Propozycja wspólnego uprzątnięcia własnego podwórka, zorganizowania sąsiedzkiej imprezy bywa właśnie tak - negatywnie - odbierana, jako powrót do obowiązkowych „czynów społecznych” (czy zawsze były takie bezsensowne i nieprzyjemne?). Ktoś zbyt zaangażowany w sprawy innych może oberwać etykietką „działacza” (co właściwie teraz, gdy już nie ma jedynie słusznej partii, jest złego w tym słowie?), etykietka to zresztą najniższy wymiar społecznej „kary” za nadaktywność. Zwłaszcza wysiłki ludzi samoorganizujących się w bardziej formalne struktury – koła, kluby, rady, stowarzyszenia są powszechnie niedoceniane, podczas gdy to właśnie im zawdzięczamy małe i duże zmiany. Może nie warto wylewać dziecka, czyli współczesnych oddolnych inicjatyw społecznych z kąpielą, czyli obciachowym i smutnym PRL-em?
(Anna Łagowska)