Te dwa zdjęcia zrobiono mi 1 listopada 1982 roku ok. godz. 14.30 na lubańskim cmentarzu, obok zbiorowej mogiły ofiar 2. wojny światowej. Stoję z dziećmi przed morzem zniczy zwyczajowo palonych tam przez odwiedzających nekropolię.
Dlaczego tak dokładnie pamiętam dzień i godzinę wykonania fotografii? I skąd je mam?
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów… lubańskiej SB! A otrzymałem je jakieś dwa tygodnie po ich wykonaniu w zaufaniu od osoby, która była dość luźno związana z komendą MO w Lubaniu.
Zacznę opis tego dnia od początku.
Jeszcze trwał stan wojenny. Lider lubańskiej „Solidarności” siedział w obozie internowanych w Nysie (został zwolniony dopiero 8 grudnia 1982).
Z przebywającymi na wolności działaczami „S” postanowiliśmy, by w dzień Wszystkich Świętych publicznie oddać hołd ofiarom Katynia oraz ofiarom stanu wojennego. Jednocześnie chcieliśmy pokazać społeczeństwu, że wbrew zapewnieniom propagandy władzy nie udało się spacyfikować „Solidarności”.
1-go listopada, o godzinie 5.00 rano Iwonka Kostka, Jurek Kostka, śp. Andrzej Herman i ja spotkaliśmy się przy wejściu na lubański cmentarz od strony obwodnicy. Córka i syn Staszka Kostki przynieśli okazały wieniec z szarfą z napisami o Katyniu i stanie wojennym. SB widocznie nie spodziewało się jakiejś naszej akcji, bowiem do obelisku podeszliśmy przez nikogo nie niepokojeni. Tego dnia byliśmy na cmentarzu pierwsi. Przez chwilę pomodliliśmy się w intencjach ofiar wymienionych na szarfie, zapaliliśmy pierwsze w tym miejscu znicze. Taką samą drogą rozeszliśmy się do domów.
Z rodziną poszedłem na Mszę św. do kościoła Świętej Trójcy na godz. 9. Wracając wśród aut parkujących na wjeździe na moją ulicę zauważyłem wołgę piaskowego koloru na cywilnej rejestracji. Samochód skojarzyłem z autem używanym w Lubaniu przez MO i SB. W pierwszej chwili uznałem to za przypadek. Po godzinie wyjrzałem przez okno pod pretekstem sprawdzenia pogody. Samochód stał. Z jakimiś pasażerami w środku. Żony nie poinformowałem o swoich spostrzeżeniach.
Około południa zakomunikowałem małżonce, iż pójdę wyrzucić śmieci do pojemnika. Była zdziwiona, bowiem kosz nie był zapełniony nawet do połowy.
Ze znudzoną miną przespacerowałem się do boksu. Samochód stał. To mnie upewniło, że jestem obserwowany. Widocznie SB zorientowała się, że ktoś na cmentarzu złożył antypaństwowy wieniec. Zastanawiałem się, na czym teraz, po fakcie, chcieliby mnie przydybać?
Ku zdziwieniu żony trochę przeciągałem moment rodzinnego spaceru na cmentarz. Wyszliśmy z domu dopiero ok. 14-tej. Nieśliśmy ze sobą szczelnie owinięty w pakowy papier wiązankę biało-czerwonych kwiatów. Żona uniosła brwi gdy wstążkę o narodowych barwach nie dowiązałem do bukietu lecz schowałem do kieszeni. „Przywiążemy na cmentarzu” - wyjaśniłem.
Gdy dochodziliśmy do skrzyżowania ulicy Łużyckiej i Al. Metalowców, obok nas z piskiem hamulców zatrzymała się owa piaskowa wołga. W środku dwóch milicjantów i cywil.
Mundurowi wyskoczyli z samochodu. Jeden z nich otworzył tylne drzwi auta i nakazał, bym wsiadł. Odmówiłem. Żona i dzieci były zaskoczone i przerażone.
Milicjant kilka razy powtórzył polecenie, ja za każdym razem odmawiałem. W końca żona drżącym głosem poprosiła, bym jednak wsiadł. Oddałem jej wiązankę i poprosiłem, by na mnie zaczekała.
- Nie martw się, zaraz wrócę – powiedziałem.
- No, zobaczymy – mruknął któryś z milicjantów.
Usiadłem obok cywila (później dowiedziałem się że był to W.P., sam zastępca komendanta ds. politycznych w lubańskie komendzie). Spostrzegłem, że jeden z mundurowych wziął od żony kwiaty, rozwinął papier i pokazał bukiet zastępcy komendanta. Widocznie prezentował, iż nie ma tam żadnej nielegalnej szarfy. Po czym oddał kwiaty żonie. Zajrzał też pobieżnie do wózka dwuletniego syna, ale nie kazał go wyjmować do rewizji. We mnie zagotowało się. Gdyby ważył ruszyć syna i spróbował grzebać w wózku, byłem gotów wyskoczyć z auta i „naruszyć cielesność funkcjonariusza na służbie”.
Żona przez chwilę stała bezradnie. W końcu wolno ruszyła chodnikiem.
Milicjanci chcieli wsiąść do samochodu ale cywil ruchem ręki wskazał, by pozostali na zewnątrz.
- Chciałbym z panem porozmawiać – odezwał się.
- Ale ja nie chcę – odparłem.
- Mimo tego chciałbym… - on znowu.
- Wie pan, w tym cały ambaras, żeby dwoje chciało naraz.
Chwila ciszy.
On znowu:
- Będzie pan ze mną rozmawiać?
- Nie będę.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziałem. Byłem opanowany. Może gdybym nie był przygotowany na taką sytuację przez nieudolną obserwację mojego domu, zachowywałbym się inaczej. Mieli pecha. Przede wszystkim martwiłem się o samopoczucie rodziny.
On po dłuższej chwili:
- Kiedy była z panem ostatnia rozmowa?
Na to mogłem odpowiedzieć:
- Jakiś czas temu.
- I co dała?
- Nic.
- Dlaczego?
- Bo ze mną chciano rozmawiać, ale ja nie chciałem.
- Aha – skomentował.
Przez chyba minutę siedzieliśmy w milczeniu. Milicjanci na chodniku o czymś cicho rozmawiali. Widziałem, że żona z dziećmi zatrzymała się ze trzydzieści metrów przed nami i z niepokojem spoglądała na samochód.
On znowu:
- To nie będzie pan ze mną rozmawiać?
- Nie.
Znowu cisza. Po chyba pół minucie:
- Może pan iść.
Wysiadłem z samochodu i szybko dogoniłem rodzinę. „Już jestem – zameldowałem - chodźmy wreszcie”. Żona i starsze dzieci (10 i 11 lat) były wystraszone. Krótko opowiedziałem im, co działo się w samochodzie. Starałem się ich uspokoić, bagatelizować wydarzenie. I dopiero wtedy powiedziałem żonie o mojej porannej wyprawie na cmentarz. Przyjęła to ze zrozumieniem. I to, że jej i o tym, i o czającej się pod domem czujce nie powiedziałem.
Bez dalszych przygód dotarliśmy na cmentarz. Przed obeliskiem stało kilkadziesiąt osób. Płonęło morze zniczy. Wśród nich nadal leżał nasz wieniec. Ludzie stali w skupieniu, niektórzy półgłosem komentowali co widzieli. Odwinęliśmy wiązankę z papieru. Wyjąłem z kieszeni biało-czerwoną wstążkę, przymocowałem ją do kwiatów i z trudem, wyciągając ręce i rozsuwając znicze, złożyłem obok wieńca.
Pomodliliśmy się. Starsze dzieci wyjęły przyniesione lampiony. Zapaliłem je a maluchy poustawiały na postumencie obelisku.
Wtedy to milicyjny fotograf zrobił nam te zdjęcia. Żona z wózkiem stała kilka kroków za nami. Intrygujący jest facet za mną, w prochowcu. Ale może w myśli krzywdzę Bogu ducha winnego człowieka?
Chyba po 10 minutach w to morze zniczy wkroczył jakiś facet. Nie SB-ek ale milicjant po cywilnemu. Miałem z nim do czynienia na początku stanu wojennego, przy pierwszym zatrzymaniu. 18 grudnia 1981 roku przesłuchiwał mnie „na protokół” gdy SB chciała mi i kolegom z zakładu zrobić sprawę karną z dekretu o stanie wojennym za strajk 14 grudnia i manifestację w zakładzie 17 grudnia.
Gdy ostrożnie stąpał miedzy płonącymi zniczami, przez moment przemknęła mi myśl: „Gdybym tak miał ze sobą butelkę z benzyną!” Wzdrygnąłem się i natychmiast odrzuciłem od siebie ten idiotyczny pomysł. Do dziś wstyd mi za tę myśl. Więc ciarki mi chodzą po plecach gdy obecnie słyszę wezwania naczelnego poety PiS, J.M. Rymkiewicza, „…niebawem będziecie musieli wyjść na ulice z butelkami benzyny…”.
Śledczy z trudem dotarł do wieńca. Podniósł go i równie ostrożnie, jakby szedł po polu minowym, zniósł go spod obelisku. Jakoś nie interesowało mnie, gdzie poszedł.
Reszta naszego pobytu na cmentarzu przebiegła bez zakłóceń.
Pod wieczór zajrzałem do żony Staszka Kostki. Zdałem relację z wydarzenia na ulicy. Okazało się, że tego dnia tylko ja byłem zaczepiony.
W późniejszych dniach dotarło do nas, że jakoby rano widziano Andrzeja Hermana wracającego od strony cmentarza. W charakterystycznej żółtej kurtce. Rzeczywiście miał taką i był z nami w takiej. I doszły nas słuchy, że na tej podstawie SB chce Andrzejowi wytoczyć sprawę. Pani Kostkowa błyskawicznie załatwiła Andrzejowi inne okrycie. A pechowego odzienia dyskretnie się pozbyła.
Żeby nie było tak śmiertelnie poważnie, epilog lżejszego kalibru. Choć dotyczący śmierci. Półtora tygodnia później. 10 listopada, w przeddzień zakazanego wówczas Święta Niepodległości, pod wieczór SB-cy zabrali mnie z domu na komendę, na 48 godzin. Profilaktycznie. Pensjonariuszy aresztu było niewielu więc, jak to miałem w zwyczaju, poprosiłem o siedzenie w pojedynkę. Miałem świetną książkę. Około 23:00 z korytarza i sąsiednich cel dobiegły do mnie podniesione głosy. Ale jakieś wesołe. Po chwili szczęknął klucz w zamku mojej celi. W drzwiach rozpromieniony dyżurny. „Panie Bykowski, Breżniew zdechł!” Dosłownie! Zatkało mnie. Ale trzeba było widzieć minę milicjanta, gdy odpowiedziałem mu w te mniej więcej słowa: „Proszę pana, miejmy nadzieję, że ta śmierć zmieni coś na lepsze. Ale wie pan, cieszyć się z czyjejkolwiek śmierci – to nieludzkie. To nie w porządku. Powtarzam: miejmy nadzieję, że to coś zmieni na lepsze.”
„Ale z pana model!” – usłyszałem.
Zdzisław Bykowski
Z dnia: 2012-10-24, Przypisany do: Nr 20(451)