Przybłąkał się tu jako szczeniak ponad dziesięć lat temu. Był sympatyczny a więc szybko zdobył względy lokatorów. Ci z biegiem lat coraz bardziej przywiązywali się do niego. Karmili go smakołykami, których niejeden kolega Miśka mający swój dom mógłby mu pozazdrościć. Nie dość tego, pies był regularnie szczepiony, a jak trzeba kontrolowany przez weterynarza. Pieniądze na to wszystko pochodziły z doraźnych składek sąsiedzkich. Wprawdzie – jak mówią opiekunowie czworonoga – z czasem wprowadzali się nowi lokatorzy i nie wszyscy Miśka jako klatkowego psa akceptowali. Ten, z właściwym sobie instynktem, odpłacał tym samym. Zdarzało mu się nawet uszczypnąć kogoś takiego, nie mylić z ugryzieniem – zwracają uwagę opiekunowie. Ale napięcie zaczęło narastać. Zaczęły się skargi, interwencje straży miejskiej, aż wreszcie w czasie ostatniego odłowu bezdomnych zwierząt pod koniec maja Miśka siłą zabrano z klatki schodowej do schroniska w Jeleniej Górze. Wprawdzie jedna z lokatorek próbowała interweniować u rakarza, okazując mu świadectwo szczepienia, ale ten na prośby i łzy kobiety był głuchy.
- Żeby pani widziała, w jaki sposób ten człowiek ciągnął przestraszone bezbronne zwierzę po schodach – mówi ze łzami w oczach Maria Zań. – Łepek tylko podskakiwał na stopniach. Żebym ja chwilę wcześniej wyszła nie doszłoby do tego.
Trzeba tu dodać, że pani Maria była do psa szczególnie przywiązana. To na jej wycieraczce najczęściej lokował się czworonogi przyjaciel. Ktoś się zdziwi, dlaczego nie przygarnęła go pod swój dach. Nie mogła, bo w jej domu zamieszkiwała już suczka. Kiedy jednak straciła ją, natychmiast zdecydowała się zaopiekować Miśkiem. Ten z kolei przywiązany do swego legowiska-wycieraczki, kiedy mógł powracała na nią. I tak zastał go feralnego dnia rakarz. Gdy rozeszła się wieść, że psa zabrano do jeleniogórskiego schroniska, natychmiast sąsiedzi postanowili go odzyskać z powrotem.
Z tym jednak musieli poczekać kilka dni, ponieważ przeszkodził im weekend i następujący po nim wolny dla schroniska poniedziałek. Kiedy we wtorek syn Marii Zań pojawił się z odzyskanym Miśkiem, nikt nie chciał wierzyć, że to ich podopieczny. Widok jaki sobą przedstawiał był tragiczny. Pies był brudny, zakrwawiony, z ranami na niemal całym ciele. Lekarz weterynarii Jan Żurowski w swym orzeczeniu stwierdził między innymi, że zwierzę ma „ranę podudzia, obrzęk jądra, rozległy obrzęk lewej strony szyi, obrzęk okolicy krzyżowej, niedowład zadu.”
- My rozumiemy, że skoro były skargi mieli prawo go zabrać – mówią rozgoryczeni opiekunowie Anna Tarabuła, Danuta Płócienniczak i Janina Swoboda. – Ale mogli się z nim obejść tak, jak powinno się obchodzić ze zwierzętami. W tej chwili już nigdy nie uwierzymy, że zwierzęta w schroniskach mają dobrze. To jest po prostu mordownia.
Na szczęście na miejscu znalazł się zaprzyjaźniony emerytowany już weterynarz Józef Flisiak, który Miśka od pierwszych chwil stara się postawić na nogi.
- Jego stan był tragiczny – mówi. – Ja nie wiem, co oni robili z nim w tym schronisku, że doprowadzili go do takiego stanu. Ale na szczęście kryzys już minął i stan zdrowia już się ustabilizował.
Opiekunowie z Wrocławskiej 11 noszą się z zamiarem złożenia doniesienia w prokuraturze na działalność schroniska, aby ustrzec inne zwierzęta przed cierpieniem. Tymczasem oni płaczą nad losem swojego pupila.
Z dnia: 2007-06-19, Przypisany do: Nr 12(323)