W rodzinie dochodziło do coraz częstszych awantur. Głównie na tle własności. W końcu małżeństwo się rozwiodło ale nadal mieszkało razem. Konflikt narastał aż osiągnął apogeum.
- 7 grudnia 1999 roku rodzina mnie po prostu z domu wyrzuciła – wspomina pan Janusz. - Zostałem związany, zakneblowany i wyrzucony do komórki. Był mróz, sztywniały mi palce u nóg i rąk. Sąsiedzi usłyszeli moje jęki i wezwali policję. Ta zabrała mnie na komisariat. Wreszcie było mi ciepło. I tak się zaczęła moja tułaczka. Pomieszkiwałem w bardzo różnych miejscach udostępnianych mi przez kolegów. To u jednego, tu u drugiego. Starać się o jakieś lokum z miasta nie miałem prawa, bo przecież oficjalnie jestem właścicielem domu.
Pan Janusz, człowiek o bardzo łagodnym usposobieniu, w którymś momencie wynajął mieszkanie od kobiety, która przebywała i pracowała za granicą. Pośrednikiem była sąsiadka, która w jej imieniu wynajęła je bezdomnemu. Spisana została umowa a nasz bohater regularnie za nie płacił po 400 zł miesięcznie. I wydawało się, że nadszedł czas spokoju, ale nic bardziej mylnego. Z Niemiec po roku przyjechała właścicielka i stwierdziła ze zdziwieniem, że już ponad miesiąc temu miał się wyprowadzić. O tym pośredniczka już nie poinformowała, kasując kolejne pieniądze za wynajem. Znowu miał pod górkę.
- Mieszkałem tam już wówczas z moją obecną konkubiną, kobietą z którą dobrze się rozumiemy. Musieliśmy szybko opuścić lokal – kontynuuje pan Janusz. – Meble pod wiatę zabrał kolega, ale trzeba było szukać dla nich miejsca, gdzie się nie zniszczą. Ulitował się i garażu użyczył mi inny kolega. Stoją tam do dzisiaj. Utrzymujemy się oboje z mojej emerytury i jej renty chorobowej. No i mam też małe kózki, które są moją małą radością. Dzięki nim mamy trochę mleka. Hoduję też króliki na mięso aby jakoś związać koniec z końcem.
Pan Janusz będąc właścicielem domu próbował niejednokrotnie w nim zamieszkać. Jak twierdzi wystarczyłoby mu niewiele miejsca ale wciąż napotykał na opór i agresję byłej żony oraz niektórych dzieci. Policja nawet gdyby chciała mu pomóc jest bezradna, bo pan Janusz, choć ustnie skarży się, to na swoje dzieci oficjalnego doniesienia złożyć nie chce. A bez tego nie można podjąć żadnych czynności zmierzających do ulokowania bezdomnego w jego domu. Więc tuła się dalej. Półtora roku temu, w czasie ostrej zimy, para nie mając gdzie się podziać zamieszała w altanie na działce. Dobrze, że mogą liczyć na znajomych, którzy go przygarnęli razem z konkubiną, która jest też matką jego dziecka.
- Mamy 3-letnie dziecko, które ze względu na brak warunków lokalowych zostało oddane do rodziny zastępczej – skarży się pan Janusz. - Gdybyśmy dostali jakieś lokum, to byśmy małą natychmiast zabrali. A tak to nie mogą nam jej oddać. Mówią, że sami nie mamy gdzie się podziać, a co dopiero z dzieckiem. Kiedy dla nas nadejdzie spokój? Gdybym był pijaczyną albo jakimś rozrabiakiem to rozumiem. Ale nie jestem, dlatego mogę liczyć na życzliwość obcych ludzi. W przeciwnym wypadku przecież nie przygarnialiby mnie. Chciałbym już mieć to swoje gniazdo i spokojnie w nim żyć z malutką. Ile można się tułać? A ja już nie wiem co robić, gdzie i do kogo się zwrócić?
Dziwna to historia. Pan Janusz jest właścicielem domu, na który ma akt notarialny a mimo wszystko jest bezdomny. Paradoksalnie o mieszkanie z puli miasta starć się nie może, bo według dokumentów jest właścicielem nieruchomości. Prawnik, który pragnie zachować anonimowość podpowiada, że jedynym wyjściem jest złożenie do sądu pozwu cywilnego o umożliwienie mu zamieszkania w jego domu. Zostaną mu wówczas wyznaczone konkretne pomieszczenia, które będzie miał prawo użytkować. Bez względu na to czy rodzina wyrazi na to zgodę, czy nie.
Z dnia: 2010-09-22, Przypisany do: Nr 18(401)